Czyli dlaczego zaoczna magisterka to nie fun.

Sytuacja – poniedziałek rano. Za 5 dni weekend. Jedni napędzeni wizją dwóch wolnych dni, inni obciążeni wizją dwóch egzaminów, do których naukę trzeba skompresować do 5 dni. Roboczych.

godzina 6.30 – pobudka. Trzeba szybko się ogarnąć i lecieć na tramwaj+autobus do pracy.

7.00 – tramwaj. Ciasno jak na pasterce, bo młodzi jadą do pracy lub na studia, a starzy na targ lub na przejażdżkę.  Mam jakieś 15 minut do przesiadki na autobus – żeby nie marnować czasu, wyciągam notatki i lewą ręką uczepiony tramwajowego wewnętrznego relingu powtarzam materiał do egzaminu. Może uda się przerobić ze 3 wykłady?

7.17 – z trudem przeciskam się przez zatłoczony tramwaj do drzwi, osłaniając notatki od zniszczenia. Na przystanku jakiś gość wciska mi “metro” do lewej ręki. W prawej nadal dzierżę notatki. Myślę sobie: “jak stanę na czerwonym, to przelece wzrokiem akapit lub dwa”.

7.20 – przystanek. Autobus za 5 minut. Swietnie. Kolejne 3 strony notatek przerobione…

7.25 – autobus. Wsiadam lecz nie siadam – ludzi w autobusie jeszcze więcej niż w tramwaju (może temu że krótszy?). O wyciągnięciu notatek nie ma mowy – broniąc się przed zgnieceniem, jade 4 przystanki, gdzie wyskakuje połowa studentów z autobusu. Robi się luźno, a ja mam jeszcze z  15 minut do celu. Wyciągam notatki…

7.45 – biuro. Nareszcie. Wytchnienie do południa. Praca w zawodzie cieszy i nie męczy. Za bardzo.

12.30 – przerwa obiadowa. Szybko zjadam obiad. Kolega obok idzie na pingla, ja – wyciągam notatki. Mam jeszcze 20 minut przerwy. Wspaniale! Pewnie sporo materiału powtórzę…

16.00 – ju·ż po pracy, przystanek. “Piękna pogoda na grilla” – myślę sobie. Ale szybko odganiam tę myśl. Notatki. Droga do domu umilona nauką…

17.00 – dom. Prysznic, kanapka, herba iiii… do nauki. Przynajmniej do 19.00. Potem przerwa na kolację i jazda dalej. Nie ma zmiłuj – jak dziś się nie wyrobię to nadrobić po prostu nie będzie kiedy.

19.00 – wyglądam z pokoju. Kumple w kuchni piją piwko, palą faje wodną, generalny chillout. Ja szybko zjadam coś z lodówki, zapijam redbullem/tigerem/nginem i wracam do nauki.

20.30 –  zauważam, że już tylko ślizgam się wzrokiem po linijkach. Drętwota mózgu. Dość tego. 7 wykładów za mną. Można obejrzeć jakiś film i iść spać. Przecież jutro nauka na drugi egzamin…

Jedyne co mnie napędza w to myśl, że za miesiąc wakacje! Wszystkie weekendy wolne przez 3 miesiące! Bomba. Na studiach zaocznych człowiek docenia każdą wolną chwilę…

Related Posts: